Ryan Gosling gościem Yoli 2011-09-01



To najgorętsze obecnie aktorskie nazwisko i wiele wskazuje na to, że niedługo także laureat Oscara i Złotego Globu. Ryan Gosling  jest dziś na ustach mediów i budzi wielkie zainteresowanie. Do naszych kin lada chwila wchodzi komedia"Kocha, lubi, szanuje" , a zaraz potem sensacja z Cannes "Drive" . Mało tego, festiwal w Wenecji otworzyły właśnie jego "Idy marcowe" . O swojej karierze, filmach, marzeniach z humorem Ryan Gosling mówi w przeprowadzonej specjalnie dla Stopklatki rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek .

Yola Czaderska-Hayek: Ostatnio chyba nie narzekasz na nudę. Do kin wchodzą dwa Twoje filmy: "Kocha, lubi, szanuje" i "Drive", a już niedługo pojawią się też "Idy marcowe". Jak się czujesz jako hollywoodzka gwiazda?

Ryan Gosling: Nadal wszyscy mylą mnie z Ryanem Reynoldsem . To trochę przykre, zwłaszcza kiedy na randce kobiety są rozczarowane.

Ale chyba potrafisz je w sobie rozkochać? Po Twoim występie w "Kocha, lubi, szanuje" jestem o tym przekonana.

W rzeczywistości o wiele bliżej mi do bohatera, którego gra Steve Carell . Nie znam się kompletnie na podrywaniu i nie wiedziałbym nawet, co powiedzieć na randce. W dodatku robię wszystko to, czego mój bohater zabrania Steve'owi: piję drinki przez słomkę, kupuję ubrania w Gap... Aż wstyd się przyznać.

Dlaczego facetowi nie wolno pić drinka przez słomkę?

A poleciałabyś na takiego?

Hm... Sama nie wiem.

No widzisz. Tak naprawdę ja też nie mam pojęcia, o co chodzi z tą słomką, ale tak twierdzi mój bohater, więc mu wierzę.

No dobrze, jak w takim razie przygotowałeś się do roli króla podrywu?

Mam niezawodną metodę. Przed każdym filmem, w którym mam zagrać, zastanawiam się, ile bohater ma w sobie z królika Bugsa, a ile z kaczora Daffy'ego. Na przykład facet z "Blue Valentine"  był w osiemdziesięciu procentach Daffym, a w dwudziestu Bugsem. W "Kocha, lubi, szanuje" wszystko było jasne: ja grałem Bugsa, a Steve - Daffy'ego. Dlatego przed rozpoczęciem zdjęć wystarczyło obejrzeć parę kreskówek Warner Bros. I problem z głowy!

Do tego filmu zmieniłeś się także fizycznie. Wyrzeźbiłeś sobie sześciopak na brzuchu...

Nie wierz w to! Dorysowali mi go w komputerze.

Tak właśnie myślałam. W scenie, kiedy Twój bohater się rozbiera, naprawdę wyglądasz jak po obróbce w Photoshopie.

Oczywiście, tak było (śmiech). James Cameron wymyślił nowy program do obróbki graficznej, nazywa się Abatar [od "abs", czyli mięśni brzucha - Y. Cz.-H.]. Wszystko opiera się na technice motion capture: trzeba założyć specjalny strój z czujnikami, na brzuchu ma się sześć piłeczek pingpongowych i potem na monitorze w tym miejscu magicznie pojawia się sześciopak. Piękna rzecz.

Jakoś w to nie wierzę.

Chcesz się narazić Cameronowi? Ja bym nie próbował.

Dobra, bądźmy przez chwilę poważni. Harowałeś w siłowni?

Owszem, trzeba było dużo ćwiczyć. Przez pięć, sześć dni w tygodniu. Ale to naprawdę żaden wyczyn. Każdemu by się udało. Kiedy człowiek jest aktorem, ma ułatwione zadanie. Dają mu czas, zapewniają dobrych instruktorów, fachową pomoc... Nie trzeba się mordować samemu.

Jak to wyglądało w praktyce?

Bardzo prosto: podnosisz ciężary przez odpowiednio długi czas, po czym pod skórą rośnie Ci mięsień. Nie ma w tym tak naprawdę żadnego celu. Mięśnie do niczego nie służą poza podnoszeniem kolejnych ciężarów, poza tym nie ma z nich żadnego pożytku. Są trochę jak małe zwierzątka: trzeba je dokarmiać, dbać o nie, zajmować się nimi. A kiedy przestaniesz, znikają (śmiech). Bez sensu.

Ale chyba byłeś z siebie dumny, przeglądając się w lustrze?

Raczej nie. Czułem się straszliwie głupio, jakby coś obcego nagle mi urosło pod skórą. Bo na dobrą sprawę tak właśnie było. Na co mi te wszystkie mięśnie?

Choćby po to, żebyś mógł podnieść partnerkę w tańcu. Jak w "Dirty Dancing" .

Tyle to ja potrafię i bez tego. Czasami, kiedy mamy trochę wolnego i wypijemy ciut za dużo, idziemy ze znajomymi potańczyć. I wtedy robimy na parkiecie zawody, kto lepiej podniesie partnerkę jak w "Dirty Dancing". Albo partnera.

Czyżbyś był fanem tego filmu?

Gdybym miał Ci szczerze powiedzieć, jakie były moje odczucia, kiedy widziałem go po raz pierwszy, to by się to nie nadawało do druku. Ale dzisiaj oglądam go z przyjemnością.

Słyszałam, że w "Kocha, lubi, szanuje" nie było Ci łatwo podnieść Emmę Stone .

To prawda. Emma nie wierzyła, że dam radę ją unieść. Musiałem się najpierw wykazać. Założyliśmy się, że podniosę jej dublerkę dziesięć razy. No i udało się, nie upuściłem jej ani razu. Po czym odezwałem się do Emmy: "No dobra, teraz twoja kolej". Ona na to: "Nie ma mowy. Podniosłeś tę kobietę dziesięć razy, teraz na pewno zemdleją ci ręce. Nic z tego". I tak w kółko (śmiech). Ciężko było ją przekonać.

Jak to się w ogóle stało, że zaproponowali Ci rolę mistrza podrywu?

Nie zaproponowali. To ja się o nią starałem.

Serio?

Tak. Od zawsze chciałem zagrać w jednym filmie ze Steve'em Carellem. I kiedy usłyszałem, że kompletują obsadę do "Kocha, lubi, szanuje", natychmiast się zgłosiłem. Nie czytałem nawet scenariusza, nie miałem pojęcia, o czym ten film jest. No i miałem sporo szczęścia, bo trafiła mi się naprawdę świetna rola. No i okazja do pracy ze wspaniałymi ludźmi.

Czemu tak bardzo chciałeś zagrać ze Steve'em?

Bo jest moim idolem. Kiedy miałem 17 lat, trafiłem do Los Angeles. Dostałem małą rolę w pilotowym odcinku serialu, którego dzięki Bogu nie skierowali do emisji. Steve też tam grał. Byłem pod olbrzymim wrażeniem jego talentu. Przychodziłem na plan tylko po to, żeby na niego popatrzeć, nawet jeśli nie miałem wtedy nic do roboty. Pamiętam, że któregoś dnia Steve miał do odegrania jakąś komediową scenę. Wyszło mu tak dobrze, że facet, który trzymał mikrofon na wysięgniku, nagle upuścił cały sprzęt, bo dostał ataku śmiechu. W jakimś momencie realizatorzy musieli poprosić Steve'a, żeby nie rozśmieszał ludzi aż tak skutecznie, bo przez niego na planie nie można pracować. Autentycznie przez jego talent ekipa miała problem! (śmiech) Potem widziałem go w "The Daily Show", oglądałem też wszystkie jego filmy. Uważam, że był świetny nawet w "Skoku przez płot", gdzie użyczał głosu tej wiewiórce, co uwielbiała napoje energetyczne. Według mnie Steve Carell po prostu nie potrafi zagrać źle. To jest ten typ człowieka, o którym mówi się: "Jak dorosnę, to chcę być taki, jak on".

Pogadajmy przez chwilę o Twoim kolejnym filmie, "Drive".

Nie bardzo wiem, jak go opisać. To film w stylu Johna Hughesa, o pierwszej, młodzieńczej miłości, tylko że sporo w nim przemocy. Niewiele brakowało, żebym w ogóle w nim nie zagrał.

Jak to?

Umówiliśmy się z Nicholasem [Windingiem Refnem , reżyserem "Drive" - Y. Cz.-H.] na kolację, żeby obgadać różne sprawy związane z filmem. No i wyszło nam coś w rodzaju kiepskiej randki. Siedzieliśmy przy stole, rozmowa się nie kleiła. Żaden z nas nie miał nic mądrego do powiedzenia, no i nie zanosiło się na to, żebyśmy się zaprzyjaźnili. Więc poprosiłem o rachunek i stwierdziliśmy, że czas do domu. Tak się złożyło, że Nicholas mieszkał w Santa Monica, więc musiałem go podwieźć. W samochodzie nadal panowała niezręczna cisza, więc włączyłem radio. Zaczęli grać piosenkę Reo Speedwagon "I Can't Fight This Feeling" - akurat jak znalazł (śmiech). I wtedy nagle Nicholas zaczął śpiewać! Darł się, ile tylko miał siły i wybijał rytm, waląc pięścią w kolano. I stwierdził: "O tym jest właśnie ten film. O facecie, który jeździ nocami po mieście i słucha muzyki". Miałem podobne odczucie, choć w scenariuszu w ogóle nie było o tym mowy. I tak jakoś narodził nam się wspólny pomysł na film. Cieszę się, bo gdyby nie ta piosenka Reo Speedwagon, to być może cały projekt nie doszedłby do skutku. A jednak czasami cuda się zdarzają i dzięki takim zbiegom okoliczności powstają potem fantastyczne historie.

Jesteś dobrym kierowcą?

Wydaje mi się, że tak. Podczas przygotowań do "Drive" zaliczyłem kilka kursów szybkiej jazdy, przeszedłem też przeszkolenie u kaskaderów, ponieważ bohater, którego gram, dorabia sobie jako kierowca na planie filmowym. Bierze udział w niebezpiecznych scenach akcji i rozbija samochody. Przy okazji nauczyłem się paru ciekawych sztuczek rajdowych i teraz czasami mnie kusi, by wypróbować je na autostradzie. To niebezpieczna wiedza i mam świadomość, że mogę stanowić zagrożenie. Na szczęście mieszkam teraz w Nowym Jorku, a tam w ogóle nie ma mowy o szybkiej jeździe.

Dla formalności: bohater "Drive" to Bugs czy Daffy?

Bugs. Zdecydowanie Bugs.

A co z "Idami marcowymi"? Bo przyznam, że tego projektu ciekawa jestem wyjątkowo.

Zarys fabuły chyba znasz. Gram szefa biura prasowego w kampanii prezydenckiej. Postać, w którą wciela się George Clooney , startuje w wyborach. Jest kandydatem Demokratów. Mój bohater mimo młodego wieku to weteran politycznej walki. Widział już w życiu różne nieczyste zagrania i wie, że nikomu nie należy nadmiernie ufać. Kiedy zaczyna kierować kampanią George'a, jest w siódmym niebie, bo wreszcie ma do czynienia z porządnym człowiekiem, z idealistą o krystalicznej biografii. Nie musi prać niczyich brudów, nie musi tuszować żadnych afer. Oczywiście sielanka nie trwa długo, bo w czasie kampanii zaczyna nurzać się w błocie i przekonuje się boleśnie, że w polityce nie ma niewinnych ludzi, są tylko tacy, na których nie udało się znaleźć haków.

Zgadzasz się z tą opinią?

Hej, zadajesz pytanie niewłaściwej osobie. Ja jestem z Kanady, nie mam pojęcia o amerykańskiej polityce. Dla mnie "Idy marcowe" to przede wszystkim film, a nie debata wyborcza. Nie chcę wypowiadać się na tematy polityczne, bo po prostu za mało na ten temat wiem. Pogadaj z George'em, on na pewno będzie miał mnóstwo do powiedzenia.

Tego jestem pewna.

Dla mnie George idealnie nadaje się na polityka. Nie wiem, co prawda, jakim byłby prezydentem, bo nie znam za dobrze jego poglądów, ale zdążyłem go na tyle poznać, by wiedzieć, że potrafi znakomicie przykuwać uwagę. Pamiętam, jak kiedyś na planie "Id..." rozmawiał ze mną przez dłuższą chwilę, udzielając mi wskazówek - nawiasem mówiąc, to jeden z najlepszych reżyserów, z jakimi miałem do czynienia, jest bardzo wnikliwy i przywiązany do szczegółu [Clooney reżyserował "Idy marcowe" - Y. Cz.-H.] - po czym dopiero, kiedy sobie poszedł, zorientowałem się, że przez cały ten czas spryskiwał mi dyskretnie spodnie wodą i w tym momencie wyglądałem, jakbym się posikał. I chwilę później oczywiście stanął za kamerą i zawołał "Akcja!" (śmiech). Przydaliby się tacy ludzie w Białym Domu.

Ryan, pamiętam Cię jeszcze z dawnych czasów, kiedy byłeś niesamowicie wybredny. Kiedy chciałeś w czymś grać, to grałeś, a kiedy scenariusz Ci się nie podobał, to odmawiałeś. A teraz nagle pełno Cię wszędzie. Co się stało?

Najchętniej między jednym a drugim projektem robiłbym sobie dwa lata przerwy. Ale tak się niestety nie da. Też nie jestem zadowolony z tego, że tyle filmów wchodzi do kin prawie jednocześnie. Boję się, że mogę opatrzyć się widzom. Ale z drugiej strony naprawdę chciałem nakręcić te wszystkie rzeczy. Nie moja wina, że to wszystko zbiegło się w czasie.

Pamiętasz jeszcze, od czego wszystko się zaczęło?

Jako dzieciak chciałem zostać Billym Idolem. A potem Schwarzeneggerem . I Sylvestrem Stallone'em . Pamiętam, że kiedy pierwszy raz obejrzałem "Rambo" , nie mogłem o nim zapomnieć. Wydawało mi się, że to ja jestem Rambo. I któregoś dnia zabrałem do szkoły zestaw noży kuchennych i zacząłem rzucać nimi w kolegów, bo wydawało mi się, że to ciągle film. Zrobiła się afera, zawiesili mnie w prawach ucznia, no i potem mama zabroniła mi oglądać filmy dla dorosłych (śmiech).

No dobrze, ale od rzucania nożami w kolegów do grania w filmach droga daleka.

Ale to było najważniejsze! Cały dowcip polegał na udawaniu kogoś innego. Zresztą miałem dobry przykład z własnej rodziny. Mój wujek udawał Elvisa na scenie. Mieszkał kątem u nas. W ogóle nie był nawet podobny do Elvisa! Był łysy, miał wąsy i wielką kurzajkę. Ale kiedy wychodził przed widownię, stawał się Elvisem. To właśnie on najwięcej mnie nauczył o tym, jak wcielić się w inną postać. Poza tym z perspektywy czasu wydaje mi się, że po prostu musiałem zostać aktorem. To było moje przeznaczenie. Nic innego nie umiałem, w szkole nie szło mi najlepiej. Moim jedynym przyjacielem był telewizor. Któregoś dnia zobaczyłem odcinek "Muppet Show", w którym wystąpiła Raquel Welch . To była moja pierwsza miłość. Pomyślałem sobie wtedy: "Muszę poznać tę kobietę. Ale jak? Skoro ona jest w telewizji, to i ja muszę się tam dostać". I tak ziarno zostało zasiane. Zakochałem się w Raquel Welch i przez to zostałem aktorem.



[Yola Czaderska-Hayek]