Christina Applegate gościem Yoli 2015-09-02



 

Christina Applegate, znana polskim widzom przede wszystkim z roli Kelly w serialu „Świat według Bundych”, ma na swoim koncie wiele innych komediowych wcieleń. Niestety życie prywatne 44-letniej aktorki nie zawsze było pełne uśmiechu i radości. W 2008 roku wykryto u niej raka piersi. Applegate nie zwlekała z podjęciem trudnej decyzji i poddała się podwójnej mastektomii, do której przyznała się dopiero cztery lata później w wywiadzie dla magazynu "More". W 2011 roku została szczęśliwą matką Sadie Grace, którą wychowuje wraz ze swoim mężem Martynem LeNoble - holenderskim punkiem i miłośnikiem surfingu. To on pomógł jej pozbierać się po chorobie i wyjść z depresji. Christina Applegate wystąpiła ostatnio w nowej komedii opowiadającej o rodzinie Griswoldów: ”W nowym zwierciadle: Wakacje” (polska premiera 4 września) i z tej okazji udzieliła wywiadu Yoli Czaderskiej-Hayek. Aktorka w rozmowie zdradziła m.in., które sceny przysporzyły jej największych trudności, jak to jest zostać matką w wieku 39 lat, i co ma na myśli, mówiąc, że „wyśniła sobie męża”?


Yola Czaderska-Hayek: „W nowym zwierciadle: Wakacje” to powrót do starego, dobrze znanego widzom cyklu komedii o Griswoldach. Pamiętasz, kiedy oglądałaś te filmy po raz pierwszy?

Christina Applegate: Chyba nie. Filmy o Griswoldach mają to do siebie, że znają je wszyscy, ale ciężko sobie przypomnieć, kiedy był ten pierwszy raz. Nie umiałabym ci powiedzieć nawet, którą część obejrzałam najpierw. Na pewno było to w telewizji, bo w domu nie mieliśmy żadnego odtwarzacza – ani kaset, ani dysków. „W krzywym zwierciadle” musiało lecieć w którymś z kanałów – nie wiem, może w HBO? Te wszystkie komedie zresztą widziałam mnóstwo razy. Nie zawsze w całości, bo zdarzało się, że na Griswoldów trafialiśmy przypadkowo, podczas przełączania programów. Ale nawet jeśli film był już w połowie, to i tak oglądaliśmy go do końca.

Podczas pracy nad „Wakacjami” odświeżyłaś sobie poprzednie części?

Nie, nie chciałam. „Wakacje” to zupełnie odrębna opowieść z nowymi bohaterami. Zależało nam na tym, by film zachował własny styl i nie był wyłącznie kopią dawnych przygód Griswoldów. Obawiałam się też, że jeśli teraz zacznę oglądać „W krzywym zwierciadle” to za bardzo utożsamię się z postacią, którą grała Beverly D'Angelo. Odruchowo będę próbowała ją naśladować. A nie o to przecież chodziło. Chevy Chase i Beverly byli idealni jako małżeńska para, ich gry po prostu nie da się skopiować. Dlatego na wszelki wypadek postanowiłam uniknąć pokusy.

Które sceny sprawiły Ci najwięcej kłopotu?

Do głowy przychodzą mi dwie. Pierwsza to przejażdżka kolejką górską w wesołym miasteczku. Zasadniczo nie mam nic przeciwko, bardzo lubię kolejkę, ale lubiłam ją o wiele bardziej, kiedy byłam troszeczkę młodsza i miałam szyję i kręgosłup w znacznie lepszym stanie. Przez cały czas przychodziły mi do głowy myśli w rodzaju „O matko, zaraz coś mi pęknie, kto się wtedy zajmie dzieckiem, przecież ja nie dam rady” i tak dalej. Kręciliśmy tę scenę trzykrotnie. Za pierwszym razem było bardzo fajnie. Za trzecim – już nie. Wszyscy mieliśmy serdecznie dość. Pamiętam, że kiedy skończyliśmy, pytałam tylko ekipę: „No dobra, mamy to? Wszystko gotowe? Nie musimy nic powtarzać? To w porządku, cudownie. Chodźmy stąd już, co?” (śmiech).

A druga scena?

Kąpiel w gorącym źródle. Bo w rzeczywistości ono wcale nie było gorące. Woda była lodowato zimna. W końcu podgrzali ją trochę, żebyśmy nie zamarzli, ale w pierwszej chwili myślałam, że nie wytrzymamy. Z drugiej strony Ed [Helms – Y. Cz.-H.] i ja zaczęliśmy z tego wszystkiego improwizować dialog, kompletnie nie trzymając się scenariusza. Nie pamiętam już nawet, co mówiliśmy, poza tym, że strasznie nas to śmieszyło. Nawet nie wiem, czy cokolwiek z naszej rozmowy znalazło się w filmie. Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć go w całości.


Ogromną niespodziankę zrobił wszystkim Chris Hemsworth. Nie spodziewałam się, że on ma taki talent komediowy!

Czy ja wiem, czy to taka niespodzianka? W końcu aktor to aktor. Dostał rolę i zagrał ją najlepiej, jak umiał. To w sumie nic niezwykłego. Dla mnie o wiele większym zaskoczeniem było, że Chris – bądź co bądź, Australijczyk – całkowicie przeobraził się w faceta z Teksasu. Gdybym nie wiedziała, skąd naprawdę pochodzi, uwierzyłabym, że to Amerykanin z Południa. Był naprawdę bezbłędny.

Domyślam się, że najwięcej emocji na planie wywołała scena, w której pokazuje się w samych majtkach. Przez które widać… wiadomo co.

Oj, tak!… (śmiech) Nie, zaraz, to chyba źle zabrzmiało. Rzeczywiście, wszyscy czekali, aż Chris pojawi się w tych spodenkach, ale nie było w tym podniecenia, tylko raczej rozbawienie. Dostaliśmy jakiejś grupowej głupawki. Staliśmy przy schodach, chichocząc jak małe dzieci, a w pokoju na piętrze Chris zaliczał ostatnie przymiarki. Pozował z różnymi, eee, gabarytami w majtkach (śmiech), aż wreszcie udało się dopasować ten właściwy. No i zszedł na dół w pełnej krasie, a wszyscy tylko wytrzeszczyli oczy: rany boskie, jak on wygląda! Jak to możliwe, że ktoś może mieć tak wyrzeźbione ciało? Nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby się ślinić na jego widok. Chodziło raczej o podziw. Naprawdę, sama przyłapałam się na tym, że zazdroszczę mu takiego pięknego brzucha. No bo dlaczego nie? Też chcę taki mieć! Aż nam się zrobiło głupio. Pojawia się facet, który jest chodzącą doskonałością, i jak my, zwyczajni, szarzy ludzie, wypadamy przy nim? Nikt już więcej na nas nie spojrzy. Chris zniszczył nam życie (śmiech).

Taki mężczyzna może się potem przyśnić.

Może i tak, choć dla mnie mężczyzną ze snów jest mój mąż. Dosłownie, wyśniłam sobie go.

Jak to?

Naprawdę, tak było. Kiedy miałam 13 lat, przyśnił mi się chłopak, wysoki, szczupły punkowiec, z innego kraju, jakieś dwa lata ode mnie starszy. No i dwie dekady później wyszłam za niego. To jest mój mężczyzna ze snów: wytatuowany punkrockowiec z Amsterdamu. Mój holenderski punk.

Jak się poznaliście?

To było w 1994 roku. Siedziałam z przyjaciółmi w barze „Kibitz Room”, gdy nagle do środka wszedł taki wysoki, chudy koleś, z rozjaśnionymi włosami na irokeza. Miał na sobie brązową koszulę, był strasznie pewny siebie, głośno mówił – a ja po prostu oszalałam. Natychmiast musiałam go poznać. Potem przez rok przyjaźniliśmy się, aż wreszcie kontakt się urwał. Spotkaliśmy się po długiej przerwie, dopiero w 2008 roku, w szpitalu dziecięcym. Okazało się, że oboje zgłosiliśmy się na wolontariat dla fundacji „Art of Elysium”. Martyn grał dla dzieciaków, a ja prowadziłam zajęcia plastyczne. W pierwszej chwili go nie poznałam, bo nie wyglądał już jak punk – opalony, z rozjaśnionymi od słońca włosami. Dużo w tym czasie surfował. Dopiero gdy się przedstawił, znów wszystko wywróciło mi się w głowie. No i od tamtej pory jesteśmy razem.

Jak się właściwie pisze jego imię? Bo zetknęłam się z różnymi wersjami.

Naprawdę nazywa się Martijn, jak to u Holendrów. Ale w Stanach używa wersji „Martyn”, przez „y”, bo inaczej wszyscy mówiliby na niego „Martidżen”. Oficjalnie jednak nie zmienił imienia. Z tego co wiem, w dokumentach nadal ma zapisane właściwe.


Próbuje uczyć Cię holenderskiego?

Tak, ale kiedy staram się powiedzieć coś w jego języku, po jego minie od razu widzę, że lepiej przestać. O wiele lepiej idzie mu z naszą córką. Nauczył ją paru piosenek ze swojego kraju. Sadie ma o wiele lepszy dryg do nauki holenderskiego niż ja. Choć kiedy Martyn przy nas dzwoni do rodziców albo kiedy nas odwiedzają i rozmawiają po swojemu, to córka i ja siedzimy w kącie, kompletnie wyłączone z rozmowy (śmiech).

Wracając na moment do tematyki filmu: jak spędzacie wakacje?

Każde z nas trochę inaczej wyobraża sobie idealny wyjazd. Martyn wpada na pomysły w rodzaju „Hej, polećmy na Kostarykę i zróbmy wyprawę do dżungli”. Albo „Wynajmijmy dom na Hawajach i chodźmy surfować przez cały dzień”. Najchętniej nie wychodziłby w ogóle z wody. I oczywiście namawia nas do pływania razem z nim. A na to ja się nie piszę.


Dlaczego?

Wakacje to dla mnie czas całkowitego wyciszenia, odpoczynku. Przez cały rok to ja gotuję, to ja odwożę dziecko do szkoły, na treningi, na taniec, to ja zajmuję się domem. Dlatego podczas wyjazdu nie mam ochoty nawet ruszyć palcem. Dosłownie! (śmiech) Leżę na plaży przez cały dzień i proszę dać mi święty spokój. Nie namawiać na żadne wycieczki, na żadne spacery po mieście – nie ma mnie. I żadnego pływania, żadnych fal! Woda ma być nieruchoma i ciepła, żeby dało się leżeć na materacu. Niedaleko od brzegu, żeby można było zamówić kolejnego drinka z palemką. Jak słyszę męża i jego hasło „Wynajmijmy dom”, to od razu wiem, że znowu pranie, sprzątanie i gotowanie będą na mojej głowie. Nic z tego! Do tego stopnia odmawiam robienia czegokolwiek, że na wakacje jeździ z nami niania. Wyłączam się z życia. To moja najgorsza cecha podczas letniego wypadu: leżę i nic nie robię.

A najlepsza?

Leżę i nic nie robię (śmiech).

No dobrze, to jak w takim razie uzgadniacie, dokąd pojedziecie?

Jakoś się udaje. W tym roku na przykład mieliśmy jechać latem do Europy, odwiedzić rodzinę Martyna, ale niestety wypadł nam remont domu. Mieliśmy małą klęskę żywiołową, wszystko było zalane. Awaria instalacji. No i niestety, wyjazd trzeba było przełożyć. Za to w przyszłym roku pojedziemy całą, wielką rodziną do wynajętego domu. Jest szansa, że tym razem ktoś mnie jednak wyręczy w zajęciach.

Wasza córka ma już cztery lata. To chyba dobry moment, by zadać pytanie, jak zmieniło Cię rodzicielstwo.

Jestem zmęczona. Potwornie zmordowana – to się zmieniło. Mój dzień zaczyna się teraz wcześniej i toczy się o wiele szybciej. Jestem jak ten akrobata z cyrku, którego wystrzeliwują z armaty, tylko że lecę non stop co najmniej przez 12 godzin. Sadie gra w moim życiu główną rolę. Nie myślę już w ogóle o sobie, o własnych sprawach i potrzebach, bo najważniejsza jest ona. To w sumie nawet ciekawe doświadczenie, bo do tej pory przez 39 lat żyłam sama dla siebie i było pięknie. Teraz nastąpiła zmiana, choć nie było łatwo się przestawić. Trzeba się nauczyć, jak żyje się w całości dla kogoś innego, a także czym jest prawdziwa, bezwarunkowa miłość. Kocham moją córkę, choć kiedy nie słucha mnie w ogóle, to moje uczucie jak gdyby odrobinę słabnie.

Masz jakieś wakacyjne wspomnienia z dzieciństwa?

Wychowałam się tylko z mamą, trzeba było liczyć się z każdym groszem, więc na wiele rzeczy, w tym na letnie wyjazdy, nie zawsze mogłyśmy sobie pozwolić. Pamiętam, że jak byłam bardzo mała, pojechałyśmy razem na wycieczkę do Tijuany. W samochodzie nie było klimatyzacji, z tyłu dochodził straszny smród baku z benzyną i przez całą drogę śpiewałyśmy bez przerwy „Cuando le gusta, le gusta, le gusta…” [piosenka z filmu „Randka z Judy” z 1948 roku – Y. Cz.-H.] – i tak przez cztery godziny. Miałam jakieś siedem lat i to właściwie jedyne wakacje, jakie pamiętam. Może jeszcze i to, że kiedyś mama pokazała mi Nowy Jork. Manhattan, Broadway… Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie jazda metrem. Tak wyglądały moje wakacyjne przygody. Może dlatego nie ciągnie mnie dzisiaj jakoś specjalnie do podróży. Owszem, mam swoje ulubione plaże, które chętnie odwiedzam latem, marzy mi się też jakiś tropikalny wyjazd na Kajmany czy Bahamy, ale tak naprawdę najlepiej czuję się na własnym podwórku. I to przez cały rok.



[Yola Czaderska-Hayek]