Jim Carrey gościem Yoli 2007-08-17

Jim Carrey: Myślę, że to, co się wydarzyło 11 września, pomogło nam zrozumieć, kim jesteśmy. Przypomniało nam, co jest w życiu naprawdę ważne i odrobinę usunęło w cień nasze cyniczne nastawienie do świata. Zupełnie jakby zasłona spadła nam z oczu. Wielu z nas po tym tragicznym dniu zupełnie inaczej spojrzało na ludzi wokół siebie, bardziej przyjaźnie - bo tego nam właśnie brakowało na co dzień. Co do komedii, to wydaje mi się, że teraz potrzebujemy ich bardziej niż kiedykolwiek. Ludzie chcą się śmiać i zawsze będą chcieli. Choć nie zawsze jest to odpowiedni rodzaj humoru. Mogę Cię zapewnić, że gdybyś poszła 12 września do klubu, w którym produkowałby się jakiś komik estradowy, na pewno usłyszałabyś dowcipy o tym, co się wydarzyło dzień wcześniej. Tego typu żarty są chore, ale szalonych ryzykantów nie brakuje.
Przed realizacją filmu 'Majestic' brałeś kilka lekcji aktorstwa, głównie po to, aby nauczyć się ograniczania do minimum środków ekspresji. Czy to znaczy, że upodabniasz swój styl gry do, powiedzmy, Roberta Mitchuma?
Po pierwsze, Robertowi Mitchumowi mogę skopać tyłek (śmiech). Chodzi o coś innego. Lubię robić takie rzeczy, których nikt się po mnie nie spodziewa. To wspaniałe uczucie, kiedy mogę udowodnić samemu sobie, że jestem w stanie pokazać się widzom od zupełnie nieznanej strony. A styl gry zależy od konkretnej roli, od sytuacji. Uwielbiam zgłębiać to, co dzieje się w duszy człowieka. Mam autentycznego świra na punkcie psychologii, dlatego gdy dostaję nowy scenariusz, próbuję rozgryźć bohatera, którego będę grał. Kim jest? Jaką ma przeszłość? Co nim kieruje? To moja pasja.
Niedawno świat obiegła wiadomość o śmierci Billy'ego Wildera. W 'Majesticu' nawiązujesz do jego twórczości...
O tak, to był jeden z najgenialniejszych artystów wszech czasów. Wraz z Frankiem Caprą, do którego również odnosi się 'Majestic', stworzyli pewien kanon, pewien punkt odniesienia. Często dziś mówi się o filmach: 'Scena jak u Capry' czy 'Dialogi jak u Wildera'. To są mistrzowie, których absolutnie nie sposób doścignąć. Nawiązując do ich dokonań w 'Majesticu', nawet nie próbowałem porównywać się z nimi. Chodziło mi raczej o uchwycenie ducha epoki, w której rozgrywa się akcja filmu - a duch ten obecny jest właśnie w obrazach Wildera i Capry.
Z Twoich wypowiedzi wnoszę, że filmy są dla Ciebie nie tylko źródłem zarobku, ale także spełnieniem marzeń i fantazji...
Tak, tak, kino to ucieczka w krainę wyobraźni. Uwielbiam zwłaszcza te stare historie, na przykład westerny z Jamesem Stewartem, w których bohater wskutek niewłaściwego wyboru wpada w kłopoty, ale ci wszyscy, którym wcześniej pomógł, teraz pomagają jemu. To fantastyczny moment, kiedy bohater pod koniec z powrotem siada w siodle i znowu jest wielki i wspaniały. Nie mam też nic przeciwko opowieściom z przeciwnego nurtu; na przykład filmy Martina Scorsese pokazują mi miejsca, w których nigdy w życiu nie chciałbym się znaleźć. Nie wyobrażam sobie, że miałbym pojechać to tych dziwnych dzielnic i radzić sobie z tymi dziwnymi ludźmi, którzy za jedno niewłaściwe słowo potrafią zabić. Opowieści Scorsese dają mi przepustkę do takich niebezpiecznych zakątków. Tyle jest wspaniałych rzeczy, jakie zawdzięczam filmom, że nawet nie potrafię tego opisać. Kino to nasze sny przeniesione na ekran. Chwilami wydaje mi się, że cały czas śnię. Nawet teraz (śmiech).
Bohater 'Majestica' porzuca karierę w Hollywood, aby poświęcić się miłości. Czy byłbyś w stanie dokonać podobnego wyboru?
Chciałbym wierzyć, że tak, gdybym kiedykolwiek stanął przed taką alternatywą. Być może, kto wie? Z drugiej strony tak bardzo kocham swoją pracę, że aż się trochę tego boję. Może po prostu do tej pory nie natrafiłem na właściwą osobę. A może sam nie jestem odpowiednią osobą? Nie mam pojęcia. Ten zawód jest jak bardzo wymagająca żona - pochłania mnóstwo czasu i mnóstwo serca. Mnie jest z tym dobrze. Ale wyobraźmy sobie, że nagle pojawi się w moim życiu jakaś dziewczyna. Czy taki stan rzeczy również będzie jej odpowiadać? Postaw się w sytuacji kobiety, która idzie gdzieś ze mną na randkę i tydzień później widzi swoje zdjęcie w kolorowym magazynie. Trzeba wielkiej odporności, aby to wytrzymać.
Pamiętasz swoją pierwszą randkę, kiedy byłeś nastolatkiem?
(Śmiech) O rany! Moja pierwsza randka? To miałem wtedy dziewięć lat!... Aha, zaraz, pytasz: kiedy byłem nastolatkiem? Pamiętam, pamiętam. Powiedziałem sobie: zrobię wszystko, aby stracić dziewictwo przed szesnastymi urodzinami. To był mój najważniejszy cel w życiu. No i umówiłem się na randkę. Przyszedłem w poliestrowym garniaku, z wielkim bukietem kwiatów. A dziewczyna wita mnie w dżinsach! Przez całą noc czułem się jak idiota (śmiech). Kto wie, może rzeczywiście jestem dziwakiem?
Jak sobie wtedy poradziłeś?
A co mogłem zrobić? Wyszczerzyłem zęby i zniosłem to jakoś. Poszliśmy chyba na spacer czy coś takiego... Zawsze na randkach przydarzały mi się dziwne rzeczy. Któregoś wieczoru dziewczyna zaprosiła mnie do siebie, no i po drodze strasznie zachciało mi się, hm, do łazienki. No, ale na dworze raczej trudno o łazienkę. Postanowiłem więc wejść pod most i tam zrobić co trzeba. No i w trakcie wszystkiego pojawił się jakiś facet. 'Co ty tu robisz?' - zaczął pytać. Kiedy zorientował się, co jest grane, zaczął się ze mnie strasznie nabijać. Skląłem go wtedy naprawdę potwornie, używając najmocniejszych słów, jakie tylko znałem. No i dobrze, facet sobie poszedł, a ja ruszyłem w dalszą drogę. Gdy wreszcie dotarłem na miejsce, dziewczyna otwiera drzwi, patrzę - a za nią stoi ten gość z mostu. Okazało się, że to jej brat (śmiech). Takie historie zdarzają mi się bez przerwy.
A tak na marginesie: udało Ci się zrealizować postanowienie?
Aha, chodzi o to, czy straciłem dziewictwo przed szesnastymi urodzinami? Tak, udało się.
Mówiłeś przed chwilą o kinie jako o wyprawie do krainy wyobraźni. Czy w momencie, kiedy sam pracujesz nad filmem, nie opadają Cię przyziemne myśli w rodzaju: 'No nie, przecież to wszystko iluzja'?
Za każdym razem, kiedy wchodzę do sklepu z kasetami wideo i leci jakiś film, psuję ludziom zabawę. Mówię na przykład: 'O, Peter O'Toole! Ile on ma, z siedemdziesiąt lat? Tylko udaje takiego chojraka' (śmiech). Kiedyś, dawno temu, dostałem rolę w jednym z odcinków serialu 'Mike Hammer'. Wraz ze Stacym Keachem kręciliśmy scenę, w której stoimy obydwaj przed jakimiś drzwiami, on oczywiście z pistoletem i w kapeluszu. I nagle, kiedy kamera poszła w ruch, zepsułem całe ujęcie (śmiech). Straciłem całą koncentrację, ponieważ spojrzałem na Stacy'ego i nieoczekiwanie uderzyła mnie myśl: 'Stoi tu dorosły facet z pistoletem, w kapeluszu i bawi się w policjantów i złodziei'. Po prostu zwariowałem, cała ta sytuacja wydała mi się niesamowicie zabawna (śmiech). A trick tkwi właśnie w tym, żeby przekonać widza, że to wszystko dzieje się naprawdę. Żeby zabrać go na tę wyprawę do krainy wyobraźni. Nadawanie wiarygodności niektórym scenom bywa bardzo, bardzo trudne.
Czy role w takich filmach, jak 'Truman Show' czy 'Człowiek z Księżyca' stanowią dla Ciebie trudniejsze zadanie niż występy w zwykłych komediach?
Nie sądzę. To po prostu zadanie zupełnie innego rodzaju.
A jakiego rodzaju zadaniem była dla Ciebie rola w filmie 'Majestic'? Na czym koncentrowaliście się wraz z reżyserem, Frankiem Darabontem?
Frank odwiedził mnie w domu i powiedział: 'Jim, jesteś jak baseballista, który wybija piłkę poza stadion. Chciałbym jednak, żebyś nauczył się nowego zamachu kijem'. Ja na to: 'Fajnie, wchodzę w to'. Frank mówi: 'Przedstawiam ci Larry'ego Mossa. Jest nauczycielem gry aktorskiej. Mam nadzieję, że się dogadacie'. Gdy poznałem Larry'ego, zdałem sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem będzie dla mnie ten film. Cała nauka polegała na tym, aby osiągnąć maksymalny efekt, ograniczając środki ekspresji do absolutnego minimum. A kamienna twarz to dla mnie coś zupełnie obcego, także poza ekranem. Wychowałem się w domu, w którym niemal bez przerwy robiło się jakieś wygłupy, śmieszne miny, czy coś w tym stylu. Wiedziałem, że zajęcia z Larrym to będzie wyższa szkoła jazdy, ale postanowiłem za wszelką cenę nakręcić ten film - i zrobić to jak najlepiej. Przy okazji dowiedziałem się sporo o naturze ludzkiej, a także o sobie samym.
Jesteś Kanadyjczykiem, ale niedawno postanowiłeś przyjąłeś amerykańskie obywatelstwo. Dlaczego?
Tak to już jest - najpierw wykonuję jakieś posunięcia, a potem się zastanawiam, dlaczego. Na podobnej zasadzie trafiają do mnie scenariusze. Zazwyczaj dopiero w połowie kręcenia filmu dochodzę do wniosku: No tak, teraz wiem, czemu wybrałem akurat ten, a nie inny projekt. A odpowiadając na Twoje pytanie, dlaczego chcę przyjąć obywatelstwo... To proste: mieszkam w tym kraju od dwudziestu lat, moja córka jest Amerykanką, no i w ogóle uwielbiam Amerykę. Dlatego chociażby w 'Majesticu' postanowiłem przypomnieć ludziom, jak ważne jest to, co przyjęło się nazywać amerykańskim marzeniem. Ono nie zawsze się spełnia, ale istotne jest to, że wskazuje nam jakiś cel w życiu, jakiś ideał, do którego należy dążyć.
Ty też masz swoje amerykańskie marzenie?
Przede wszystkim chciałem mieć możliwość udziału w wyborach. Chciałem mieć wpływ na to, co się dzieje. Pragnę być częścią tego kraju. Pokazać ludziom, którzy tu mieszkają, jak bardzo dziękuję im za to, co dla mnie zrobili. Za to, że ten kraj przyjął mnie i zaakceptował jak swego. Gdyby nie Ameryka, moje marzenia nie miałyby szans się spełnić. I za to jestem bardzo, bardzo wdzięczny.
Niedawno obchodziliśmy Wielkanoc. Jak zazwyczaj spędzasz Święta?
Z reguły część wolnego czasu spędzam w Kanadzie z córką. Zazwyczaj wpadam w ostatniej chwili, kiedy nikt się mnie nie spodziewa (śmiech). Można sobie pozwolić na takie rzeczy, jeśli ma się prywatny samolot.
Sam go pilotujesz?
Nie, nie mam takiego świra na punkcie tych wszystkich maszyn sterowniczych, jak Travolta (śmiech). Siedzę sobie z tyłu i czytam gazety.
Harrison Ford też pilotuje.
Tak, oni obydwaj mają świra (śmiech).
Czy kiedykolwiek pomylono Cię z kimś innym?
Tak. Z Mattem Dillonem.
Z Mattem Dillonem?
To było dawno temu. Miałem chyba dziewiętnaście lat czy coś koło tego. Wychodziłem właśnie z klubu Comedy Store i ktoś na ulicy zawołał: 'O, Matt Dillon'. Najśmieszniejsze, że tego samego wieczoru wybrałem się na ślub w Beverly Hills Hotel, no i z tłumu wychodzi jakiś facet i mówi dokładnie to samo. Wszędzie za mną chodził, przekonany, że rozpoznał Matta Dillona. Nie wiedziałem, jak się wtedy zachować.
Zdarza Ci się chodzić do kina jak normalnemu, zwykłemu człowiekowi? Jakie filmy lubisz najbardziej?
Oglądanie filmu w dużej mierze polega na tak zwanym zawieszeniu niewiary. Ja to bardzo lubię i jeśli na ekranie rozgrywa się ciekawa, dobrze opowiedziana historia, wsiąkam w nią razem z głową. Gdy jednak film zrobiony jest byle jak, bez zaangażowania, umiem to wyczuć i niesamowicie mnie to wkurza.
No dobrze, ale czy chodzisz normalnie do kina jak inni?
Pewnie! Mam wprawdzie własną salę projekcyjną, więc mógłbym przez resztę życia oglądać filmy, nie ruszając się z domu. To jednak nie to samo, gdy siedzi się w kinie pełnym widzów. Gdy patrzę na film u siebie w domu, oceniam go przede wszystkim od strony technicznej. Kiedy zaś jestem wśród zwykłych ludzi gdzieś w mieście, to zupełnie innego rodzaju przeżycie. Uwielbiam chodzić do kina. Nawet grając we własnych filmach, najchętniej zeskoczyłbym z ekranu i wmieszał się w tłum na widowni.
Wyobraźmy sobie, że urządzasz wieczór filmowy w swojej sali projekcyjnej. Jakie tytuły zaprezentowałbyś widzom?
O rety! Hm, na pewno dałbym coś na wesoło: 'Strzały w ciemności' z Peterem Sellersem i może 'Szampon'. A jeśli chodzi o poważne kino... Kurczę, trudny wybór! Ale chyba zdecydowałbym się na 'Sieć'. To jeden z moich ulubionych filmów. Opowiada o tym, co porusza mnie najbardziej: o sławie, chciwości, umieraniu... Do dziś zwala mnie z nóg scena, w której William Holden próbuje wytłumaczyć Faye Dunaway, kim się stał, ona zaś kompletnie go nie słucha, pogrążona we własnych aspiracjach. To niesamowite, fantastyczne. Dla takich scen, dla takich dialogów warto oglądać filmy.