Al Pacino gościem Yoli 2007-08-23
Yola Czaderska-Hayek: Jednym z tematów Twojego najnowszego filmu, "Podwójna gra" jest oszustwo, żerowanie na ludzkiej naiwności. Jak to jest w prawdziwym życiu? Czy kiedykolwiek ktoś wystawił Cię do wiatru?
Al Pacino: Dostałem w tyłek od życia w tej samej chwili, w której się urodziłem. Dosłownie! Ktoś w szpitalu dał mi wtedy klapsa.
Ciekawe, kto? Mężczyzna czy kobieta?
Daj spokój, żartuję sobie. Nawet nie wiem, czy tak było naprawdę (śmiech). Trudno jednoznacznie zdefiniować kant, przekręt, oszustwo. Jest tyle krańcowo różnych sposobów na oszwabienie człowieka... Jeśli chodzi o mnie, to na pewno zostałem parę razy wystawiony do wiatru, ale w tej chwili żaden konkretny przykład nie przychodzi mi do głowy. Może w trakcie rozmowy coś mi się przypomni.
Walter, którego grasz w "Podwójnej grze", to piekielnie interesująca, niejednoznaczna postać. Czy podczas pracy nad rolą byłeś w stanie zidentyfikować się z nim?
Zwykle decyzję o tym, czy zagram daną postać, podejmuję na etapie czytania scenariusza. Jeśli podczas lektury przeżyję pewnego rodzaju olśnienie, jeśli nagle w jakimś przebłysku uda mi się ogarnąć skomplikowaną psychikę filmowego bohatera, to wtedy wiem, że to rola dla mnie. W przypadku 'Podwójnej gry' przeżyłem właśnie coś takiego. Z doświadczenia wiem, że tego rodzaju 'objawienia' nie zdarzają się często. Nieraz grałem w filmach, w których nie bardzo wiedziałem, co zrobić z moją postacią. A co do identyfikowania się z rolą... Na tym polega cała radość z pracy aktora! Wcielam się w osoby, które całkowicie się ode mnie różnią, i porównuję ich reakcje z moimi. Co ja bym zrobił w takiej sytuacji? Co powiedział? Na ile reakcje mojej postaci są mi obce, a na ile się z nimi utożsamiam? Budując każdą rolę, muszę zadawać sobie te pytania. Czasami można dowiedzieć się o sobie różnych rzeczy, o których człowiek nie miał w ogóle pojęcia!... Aby mój bohater był w miarę wiarygodny, muszę dać mu coś od siebie, obdarzyć go własnymi cechami. Ale gdzie przebiega granica między 'mną' a 'nie mną'? Czy to ja dostrajam się emocjonalnie do granej przez siebie postaci, czy też staram się dopasować ją do siebie? Takie rzeczy trzeba rozstrzygnąć, zanim jeszcze wejdzie się na plan.
W "Podwójnej grze" Walter staje się niemal zastępczym ojcem dla Brandona, którego gra Matthew McConaughey...
Myślę, że to coś więcej niż tylko zastępcza relacja 'ojciec - syn'. Obydwaj potrzebują się nawzajem, można nawet powiedzieć, że się od siebie uzależniają. Na marginesie, uzależnienie to również istotny temat "Podwójnej gry". Uzależnić się można od wszystkiego: od nałogu, hazardu, nawet od drugiego człowieka! Niektórzy odnajdują przyjemność w negatywnych doznaniach, spełniają się poprzez upadek, poprzez wyniszczenie. Nie będę ukrywał, że dla mnie są to kompletnie obce mechanizmy, dlatego z tym większym zainteresowaniem przyglądałem się postaciom bohaterów. To nie są zwyczajni ludzie, jakich widujemy codziennie na ulicy. Gdy Brandon wkracza w bukmacherski świat, przechodzi całkowitą przemianę, włącznie z tym, że zmienia nawet tożsamość. I wtedy dochodzi do paradoksu: dopóki udawało mu się zachować niewinność, był w stanie bezbłędnie typować wyniki rozgrywek. W chwili, gdy tę niewinność stracił, jego dar przepadł. Brandon to taki typ człowieka, który nigdy nie poprzestaje na tym, co ma. Zawsze chce więcej, coraz więcej. Jest w "Grze..." taka scena, w której przychodzi do Waltera i pyta go: 'Co ty mi tu dajesz? Marne sto tysięcy?'. Mógłbym to porównać z sytuacją młodego, początkującego aktora, który kręci swój pierwszy film, odnosi sukces, dostaje Oscara i za następną rolę żąda od razu dwudziestu milionów dolarów. I wtedy słyszy: chwila, moment, kolego, za wysokie progi! Jeszcze nie jesteś na tym poziomie, jeszcze nie zarobiłeś na swoje. Musisz piąć się stopniowo pod górę, a nie od razu skakać na sam szczyt. Na to trzeba najpierw zasłużyć. Tego rodzaju nastawienie Walter próbuje wyrobić w Brandonie. Próbuje przywrócić mu niewinność - oczywiście w dużej mierze dlatego, że zależy mu na genialnej intuicji chłopaka. W sumie można powiedzieć, że "Podwójna gra" to moralitet! Gdy Brandon zwraca się w stronę ziemskich przyjemności, zatraca kompletnie duszę. A potem próbuje ją odzyskać, ale jest już oczywiście za późno. Winę ponosi za to również Walter, który skierował go na złą drogę. Który próbował nim manipulować dla własnej korzyści... Ech, mógłbym długo o tym rozmawiać! Niesamowicie podobało mi się w tej historii zestawienie spraw duchowych ze skrajnym materializmem. A to tylko jeden z elementów filmu.
Mam wrażenie, że kino kocha hazardzistów, zwłaszcza w mrocznym wydaniu. Skąd się bierze ta fascynacja?
Jeśli na ekranie widzisz człowieka, który zaczyna od zera i pnie się w górę, to siłą rzeczy zaczynasz mu kibicować. Większość z nas też marzy o tym, aby wyrwać się z kolein codzienności i trafić na sam szczyt. Aby zbuntować się przeciwko systemowi. Takich buntowników mistrzowsko odgrywali James Cagney i Edward G. Robinson. Na ekranie ryzykowali wszystkim. Byli śmiałkami, odważnymi do szaleństwa. Tego rodzaju postacie siłą rzeczy zdobywają sympatię widzów, nawet jeśli nie mają do końca czystego sumienia.
Zetknąłeś się wcześniej ze światem bukmacherów?
'Ze światem'?... Dobre określenie. To rzeczywiście osobny świat, dziki, obcy i egzotyczny. Nie sądziłem, że obstawianie rozgrywek sportowych może wiązać się z takimi zakulisowymi emocjami, z tak bezwzględną walką o przetrwanie. Przyznaję, nie miałem pojęcia, jak to naprawdę wygląda. Na szczęście "Podwójna gra" opowiada o czymś więcej, niż tylko typowanie zakładów.
Próbowałeś kiedykolwiek sportowego hazardu?
Nie, za dużo mam spraw na głowie. Poza tym nigdy jakoś nie kusiło mnie, żeby na przykład obstawiać na wyścigach. Lubię sport dla czystej zabawy, dla samej radości z gry.
Masz jakieś ulubione dyscypliny?
Lubię chyba wszystko. Kiedyś grałem trenera drużyny futbolowej i przy okazji sporo dowiedziałem się o tej dyscyplinie. Ale moja prawdziwa miłość to baseball. Kiedy byłem mały, marzyłem o tym, aby zostać zawodnikiem. A teraz moja najstarsza córka jest baseballistką.
Matthew McConaughey należy do nowej generacji aktorów. Widzisz jakieś pokoleniowe różnice w Waszym stylu gry?
Młode pokolenie o wiele naturalniej zachowuje się przed kamerą. Tak mi się wydaje. Są po prostu oswojeni z filmami. Nie musieli przechodzić długiej drogi z teatru poprzez kino do telewizji. Ich styl gry z założenia odpowiada wielkiemu ekranowi. Myśmy wszystkiego musieli uczyć się od początku. Nie ulega natomiast wątpliwości, że w każdym pokoleniu trafiają się wybitne jednostki, prawdziwi geniusze. I tak naprawdę ich talent nie zależy zupełnie od tego, w którym roku przyszli na świat. Dlatego też nie zamierzam osądzać, kto jest lepszy: młodsza generacja, czy stara. Najważniejsi są właśnie ci samotni indywidualiści. Jest ich niewielu, ale jak już jeden z drugim zabłyśnie, to rzeczywiście robi wrażenie!
Zaliczyłbyś do tej kategorii Charlize Theron? Graliście razem w "Adwokacie diabła"...
Taylor Hackford i ja przez długi czas szukaliśmy aktorki, która mogłaby zagrać żonę głównego bohatera. Odbyliśmy wiele castingów, wiele zdjęć próbnych... W momencie, gdy pojawiła się Charlize, nie mieliśmy wątpliwości. Kamera ją kocha, poza tym Charlize ma w sobie niesamowitą witalność, jest pełna poświęcenia, pragnie się doskonalić... To bardzo ważne cechy w zawodzie aktorki. Widziałaś ją w... zaraz, jak ten film się nazywał? "Życie i śmierć Petera Sellersa"? Była wspaniała. A zupełnie inną rolę stworzyła w "Monster". Podziwiam ją.
Zwykle, gdy grasz z młodymi aktorami, wcielasz się w ich mentorów, życiowych przewodników. A jak sobie radzisz w takiej roli w prawdziwym życiu? Jakim jesteś przewodnikiem dla swoich dzieci?
Są dla mnie bardzo ważne. Staram się być przy nich, gdy tylko się da. Moje miasto to Nowy Jork, ale teraz spędzam czas tutaj, w Kalifornii, właśnie dlatego, że dzieciaki mieszkają tu razem z matką. Nie zawsze oczywiście mam dla nich tyle czasu, ile bym chciał. Niedługo zacznę kręcić film w Kanadzie. Będziemy się przez to widywać co najwyżej raz w tygodniu. Kiepsko się z tym czuję, zwykle bowiem widujemy się po szesnaście, siedemnaście dni w miesiącu. Żałuję też, że wcześniej nie poświęciłem odpowiednio wiele czasu mojej najstarszej córce.
Gdy z Tobą rozmawiam, wydajesz się bardzo spokojny, stonowany. A na ekranie po prostu szalejesz! Jak to się dzieje?
Na tym właśnie polega aktorstwo! Gram, udaję kogoś, kim nie jestem. Przeżywam cudze emocje. Poza tym samo życie wywołuje w nas szereg rozmaitych odczuć. To, jak postrzegamy świat, jak postrzegamy związek z drugą osobą wpływa na nasze doznania. Odkłada się gdzieś tam w psychice. Zadaniem aktora jest odnaleźć te emocje, odgrzebać je i poddać się im lub walczyć z nimi. Jest takie ładne określenie, które najlepiej oddaje istotę tej pracy: aktorstwo to emocjonalne zapasy.
Przed "Podwójną grą" wystąpiłeś w "Kupcu weneckim" na podstawie sztuki Szekspira. Shylock i Walter to zupełnie różne postacie, dwie różne osobowości. W jaki sposób udaje Ci się przechodzić z jednej roli w drugą? Nie masz z tym kłopotów?
Nie. Jestem do tego przyzwyczajony. Musisz pamiętać o tym, że zaczynałem karierę w teatrze. W ciągu tygodnia grywaliśmy dwa albo trzy różne przedstawienia. Umiejętność przechodzenia z jednej roli w drugą należała do najważniejszych w tym zawodzie. Teraz bardzo przydaje mi się w filmach. Przykro mi to powiedzieć, ale nie zżywam się zanadto z granymi przez siebie bohaterami. Gdy na planie kończą się zdjęcia, moja postać znika z mojego życia jeszcze tego samego dnia. Taka jest okrutna prawda. Na tej samej zasadzie malarz nie wraca już więcej do ukończonego obrazu. Kiedy farba wyschnie, artysta bierze pędzel, farby i podchodzi do następnego płótna. Tak to wygląda.
"Kupiec..." to dalszy ciąg Twojego romansu z Szekspirem...
Bardzo się cieszę, że mogłem nakręcić ten film. Michael Radford przeniósł na ekran dramat Szekspira, który do dziś wywołuje kontrowersje. Chcieliśmy skoncentrować się na głównej postaci, pokazać tragedię Shylocka, pozwolić widzom zrozumieć jego motywację. "Kupiec..." zachęcił mnie do tego, żeby znów spróbować swoich sił w reżyserii. Jakieś dziesięć lat temu zrobiłem "Sposób na Ryszarda". To był mój debiut i szczerze mówiąc, myślałem, że na tym koniec. Traktowałem 'Ryszarda' jako jednorazowe doświadczenie. Teraz znów mam ochotę stanąć za kamerą. Na razie nie znalazłem wystarczająco ciekawego materiału. Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś coś z tego wyjdzie. Jak dotąd wytwórnie filmowe wolą, żebym nadal występował w filmach i zarabiał dla nich pieniądze. Nie proponują mi reżyserowania. Mówi się trudno, nie narzekam.
Na początku rozmowy obiecałeś opowiedzieć mi o największym kancie, z jakim spotkałeś się w życiu. Pamiętasz? Miałeś sobie przypomnieć.
Największy kant, z jakim spotkałem się w życiu?... A, już wiem!
Słucham.
Immanuel Kant! (śmiech)