Harrison Ford gościem Yoli 2015-12-29



Przed laty namawiał George'a Lucasa, by ten uśmiercił Hana Solo, a tym samym nadał bohaterowi więcej głębi. Dziś Harrison Ford nie żałuje, że twórca “Gwiezdnych wojen” nie posłuchał jego sugestii, bo dzięki temu mógł się znowu – po ponad trzydziestu latach – wcielić w kultowego pilota Sokoła Millenium. W rozmowie z naszą amerykańską korespondentką Yolą Czaderską-Hayek aktor opowiedział, co myśli o młodej obsadzie “Przebudzenia Mocy”, jak pracowało mu się z reżyserem, którego zna od lat i czy w jego szafie wisi jeszcze dawny kostium Hana Solo. Ford zdradził również, jakiego Hana zobaczymy w nowym filmie i czym dla niego jest 18 grudnia – dzień światowej premiery “Przebudzenia Mocy”.

Yola Czaderska-Hayek: Trudno było wrócić do postaci Hana Solo po ponad trzydziestu latach?

Harrison Ford: Nie, ani trochę. Kiedy dostałem propozycję, nie miałem w ogóle wątpliwości. Bardzo podobał mi się scenariusz, a szczególnie rola, jaką miał do odegrania mój bohater. Wiedziałem, że nad filmem pracuje znakomity reżyser, którego od dawna podziwiam i z którym się przyjaźnię. No i akurat nie miałem nic do roboty. Więc bez najmniejszego oporu zgodziłem się i nie żałuję.

Pamiętam, że powiedziałeś kiedyś, iż nie masz już ochoty grać tej postaci.

Rzeczywiście tak powiedziałem, ale to było dwadzieścia pięć lat temu. Mówiłem wtedy, że zmęczyło mnie noszenie kostiumu Hana Solo. Dzisiaj patrzę na niego inaczej: wisi sobie gdzieś z tyłu szafy, nawet nieźle wygląda, czemu by nie założyć go jeszcze raz?


Tak z ciekawości: naprawdę trzymasz w szafie kostium Hana Solo czy to tylko metafora?

No jasne, mam zapisane w kontrakcie, że wszystkie kostiumy filmowe po skończeniu zdjęć zabieram do domu (śmiech). W szafie trzymam pełno trzydziestoletnich garniturów. Mógłbym je wyrzucić, ale trochę szkoda, bo nadal pasują, tylko po co mi ich aż tyle? Potrzebuję najwyżej trzech marynarek, a nie trzydziestu. Nawet nie mam czasu ich wszystkich przymierzyć, bo ciągle przysyłają mi nowe. A poważnie: nie mam żadnych kostiumów z „Gwiezdnych wojen” ani nawet z „Indiany Jonesa”. Czasem myślę, że może faktycznie trzeba by było zawrzeć taką klauzulę o kostiumach, bo w paru filmach zdarzyło mi się nosić doskonałe ubrania od Armaniego. Ale już za późno.

Podobno chciałeś uśmiercić Hana…

Tak, podczas kręcenia starych „Gwiezdnych wojen” chciałem, żeby Han Solo zginął. Nie dlatego, że nie miałem ochoty grać tej postaci – wtedy nawet nie wiedziałem, że powstanie cała trylogia filmowa, nie mówiąc o następnych częściach. Zależało mi na tym, aby nadać bohaterowi nieco głębi. Pokazać, że największy cynik w galaktyce przechodzi wewnętrzną przemianę i zaczyna wierzyć w Moc, w słuszność misji, jaką mają do wykonania rebelianci. I nie waha się poświęcić własnego życia za ich sprawę. Uważałem, że dzięki takiemu rozwiązaniu film stałby się lepszy, poważniejszy. Ale George powiedział „nie”. I koniec.


Jak wyglądał twój powrót na plan?

Nakleili na drzwiach garderoby tabliczkę z moim nazwiskiem. Bardzo przydatne (śmiech). Cieszyłem się z ponownego spotkania z Carrie i Markiem. Było fajnie, wszyscy mieli sporo zabawy, ja też. Mogło z tego wyjść coś niemożliwie głupiego, ale nie, po prostu było zabawnie. No i spodobali mi się też ci nowi, młodzi aktorzy – świetnie się spisali.

Możesz powiedzieć o nich coś więcej?

John [Boyega – Y. Cz.-H.] to niesamowicie ciekawy chłopak. Z pochodzenia Nigeryjczyk. Nie wiem, czy się do tego publicznie przyznaje, czy nie, ale fantastycznie rysuje. Ma rozwinięty zmysł obserwacji i w jednym graficznym skrócie potrafi zawrzeć przekaz, który mówi więcej niż tysiąc słów. Bardzo mu kibicuję i wierzę, że ma przed sobą wielką karierę. Z kolei Daisy Ridley – nie zapominajmy o dziewczynach! – Daisy Ridley to również wyjątkowa osoba. Nie ma na razie na koncie zbyt wielu ról, głównie jakieś występy telewizyjne, ale po tym filmie jej kariera ruszy z kopyta, jestem o tym przekonany. W zupełności na to zasługuje. Świetnie się z nimi obojgiem pracowało, no i po prostu to bardzo fajni ludzie.

Powiedziałeś, że znasz J.J. Abramsa od dawna. Poznaliście się podczas kręcenia „Odnaleźć siebie”? [rok 1991; Abrams był scenarzystą tego filmu – przyp. red.]

Tak, oczywiście. Razem z Mike’em Nicholsem pracowaliśmy nad scenariuszem i kręcił się wtedy koło nas taki młodziak, miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Był wyjątkowo bystry, z poczuciem humoru i świetnie się z nim pracowało. Dziś zresztą nic się nie zmieniło: nadal jest wyjątkowo bystry, z poczuciem humoru i świetnie się z nim pracuje. Co najwyżej zestarzał się mocno (śmiech). Naprawdę się posunął, mówię Ci. Ma już siwe włosy. Ja zresztą też.

Kim jest teraz Han Solo, po tylu latach? To nadal największy cynik w galaktyce?

Na pewno pozostał sobą. To w gruncie rzeczy ten sam bohater, którego poznaliśmy przed laty, tyle że ma już swoje lata i więcej doświadczenia. Jest jak drzewo, które z czasem zdążyło się rozrosnąć, ma już poplątane gałęzie, grubszy pień i coraz więcej słojów. Sporo przeżył i ma za sobą rozmaite przejścia, które trochę go zmieniły – opowiemy trochę o nich w filmie. Ale poza tym to wciąż Han Solo, tylko im starszy, tym lepszy.

I wciąż lata tym samym Sokołem Millennium?

Tak. Jedyna zmiana, ale nie wiem, czy na lepsze, to hydraulicznie otwierany właz.

Czy Twoje doświadczenie lotnika przydało się w pilotowaniu Sokoła?

Powiem tak: Sokół nigdy się nie psuje. I na tym polega jego przewaga nad prawdziwym samolotem. Moją pierwszą maszynę musiałem awaryjnie posadzić na polu golfowym, bo odmówiła posłuszeństwa w trakcie lotu. Tymczasem Sokół Millennium nie zawiódł mnie ani razu. To tyle, jeśli chodzi o doświadczenie. A mówiąc szczerze: praca w filmie polega na udawaniu. Nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś zna się na samolotach, czy nie. Ważne, czy potrafi to zagrać. Podczas zdjęć Oscar Isaac zapytał, czy nie udzieliłbym mu jakiejś porady, bo ma zagrać pilota X-Winga, a nigdy w życiu nie siedział za sterami. Odpowiedziałem: „Po prostu improwizuj, nikt się i tak nie zorientuje. (śmiech) Nie przejmuj się, po prostu rób swoje i będzie dobrze”. I tak też się stało.


Czy zapadł ci w pamięć jakiś szczególny moment podczas realizacji nowego filmu? Albo scena, która twoim zdaniem stanie się ikoniczna dla „Przebudzenia Mocy”?

Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie. Przede wszystkim dlatego, że nie chcę zdradzać zbyt wcześnie nic na temat filmu. A poza tym ikonografia to nie moja specjalność. To widzowie zdecydują, które sceny staną się ikoniczne, nie ja. Przekonamy się po premierze.

Rozmawiam z tobą i cały czas zadziwia mnie jedna rzecz: „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” to film, na który z zapartym tchem czekają miliony fanów, w internecie aż huczy od prognoz i komentarzy, napięcie na całym świecie rośnie, a ty mówisz o tym tak spokojnie, jakby z dystansem.

Oczywiście doceniam ten entuzjazm fanów fantastyki – nawet nie wiem, jak nazwać „Gwiezdne wojny”, czy to science fiction, czy fantasy? Dla mnie to chyba osobny gatunek... Doceniam ten entuzjazm, to zaangażowanie i cieszę się z niego. Mam nadzieję, że uda nam się wynagrodzić widzom długie oczekiwanie na nową część. Teraz, kiedy widzę, co udało się osiągnąć J.J.-owi, wierzę, że nikt nie wyjdzie z kina zawiedziony. Bardzo jestem ciekaw reakcji po premierze. Ale z drugiej strony, często stykam się z założeniem, że dla mnie „Gwiezdne wojny” to przeżycie tego samego kalibru, co dla widzów. Fani dziwią się, czemu nie podchodzę do filmów tak jak oni, na kolanach. Tymczasem moje odczucie jest zupełnie inne: przepraszam, ale ja tu pracuję. Oni znają tylko front, a ja widzę wszystko od kuchni. Oczywiście, sprawia mi to dużą przyjemność i jestem pod wrażeniem ogromu tego przedsięwzięcia. Ale biorę w tym udział na zupełnie innych zasadach niż publiczność w kinie. Bardzo mi przykro, ale nie mogę być fanem „Gwiezdnych wojen”. Dla mnie to praca.


„Gwiezdne wojny” to nie tylko cykl filmowy, ale także potężna machina biznesowa. Teraz, kiedy ponownie stałeś się jej częścią, nie czujesz rosnącej presji przed nadchodzącą premierą?

Rzeczywiście, z jakiegoś powodu ludzie żywiej reagują na mój widok, niż kiedy grałem w „Wydziale zabójstw Hollywood” (śmiech). Ale nie mam nic przeciwko temu. Wszyscy są bardzo pozytywnie nastawieni do tego projektu – wiedzą, że z talentem J.J. Abramsa i budżetem Disneya to się nie ma prawa nie udać. A poza tym pieniądze nie są tu najważniejsze. „Gwiezdne wojny” to przede wszystkim oryginalna wizja George’a Lucasa, która nie straciła na sile przez te wszystkie lata. Teraz pojawia się okazja, by ją odświeżyć i pokazać na nowo. Dlatego bez cienia cynizmu przyznaję: po prostu cieszę się, że mogę brać w tym filmie udział. To wspaniałe uczucie. A presja?... Zieeew (śmiech). I tyle na ten temat.

Odliczasz dni do osiemnastego grudnia?

Dla mnie to dzień, w którym kończą się wszystkie moje obowiązki przy promocji filmu. Dopiero wtedy będę mógł ruszyć na świąteczne zakupy. Do tej pory nie miałem w ogóle szans. Będzie ciekawie.


Co chciałbyś dostać pod choinkę?

Czas. Wielkie pudło z mnóstwem wolnego czasu do wykorzystania.

Święta spędzasz tradycyjnie, z rodziną?

Tak. Zbieramy się wszyscy razem, pakujemy prezenty dla dzieci, po prostu rodzinne spotkanie.

Twoi bliscy wybierają się do kina na nowe „Gwiezdne wojny”?

Na pewno. Wiedzą, ile ten film dla mnie znaczy i jestem spokojny o to, że im się spodoba. Ale jeśli pytasz o to, czy moje dzieci i wnuki są fanami „Gwiezdnych wojen”, to niestety, muszę Cię rozczarować. Nawet mój czternastoletni syn woli oglądać „Herculesa Poirot” czy „Sherlocka”, za fantastyką nie przepada. Ale do kina z pewnością wszyscy pójdą!


„Przebudzenie Mocy” to z pewnością jeden z tych filmów, które najlepiej oglądać na dużym ekranie. Ale na naszych oczach dokonuje się rewolucja: laptopy, smartfony i tablety coraz częściej wygrywają z seansem w kinie. Nie obawiasz się, że multipleksy niedługo poznikają?

Szczerze? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Naprawdę, ani razu. Na takie tematy powinnaś raczej rozmawiać ze Stevenem [Spielbiergiem] albo George’em [Lucasem – Y. Cz.-H.]. Oni z pewnością mieliby wiele do powiedzenia – znając ich mądrość i doświadczenie. Co do mnie, wydaje mi się, że to całe życie w internecie, ze smartfonem w ręku, prędzej czy później straci swój urok. To w końcu tylko namiastka, która w żaden sposób nie zastąpi prawdziwych kontaktów międzyludzkich. Tymczasem największym atutem sali kinowej jest to, że oferuje ona zbiorowe doświadczenie. Zasiadasz w jednym pomieszczeniu z grupą całkowicie obcych ludzi, pochodzących z najróżniejszych światów. Ale kiedy gaśnie światło i zaczyna się film, wszystkich nagle łączą przeżywane wspólnie emocje. Czegoś takiego nie da się przeżyć, wpatrując się w tablet czy ekran laptopa. Dlatego sądzę, że mimo wszystko nie mamy się czego obawiać. Kino przetrwa.



[Yola Czaderska-Hayek]