Kiedyś 'głupia blondynka'. Dziś wzór dla kobiet gościem Yoli 2024-03-12



Embed from Getty Images

Chyba dla nikogo nie była zaskoczeniem nominacja do Oscara dla "Barbie" w kategorii Najlepszy film. Od wejścia na ekrany produkcja w reżyserii Grety Gerwig zbiera same pochwały, nie ominął jej także Złoty Glob za największy sukces finansowy. Sporą niespodzianką jednak – i to, bądźmy szczerzy, niezbyt przyjemną – okazał się brak Margot Robbie wśród kandydatów do złotej statuetki. A przecież aktorka miała do odegrania rolę wbrew pozorom wyjątkowo trudną.

Musiała wcielić się w chodzący stereotyp plastikowej blond laleczki – i to dosłownie, bo przecież jej bohaterka nazywa się Stereotypowa Barbie! – w taki sposób, by mimo wszystko wymknąć się zaszufladkowaniu. Mogę się tylko domyślać, jak wiele starań ją to kosztowało, ponieważ Margot nie znosi wszelkiego rodzaju szablonów i generalizacji. Wiem to bezpośrednio od niej.

Pamiętam jej słowa z jednej z naszych rozmów. – Powiedzmy, że czytasz scenariusz. Wprowadzona zostaje postać, którą trzeba scharakteryzować w trzech słowach. Czytasz: "Dwudziestoletnia ładna blondynka". I już, etykietka gotowa, nic więcej nie trzeba – mówiła. Toż to idealne podsumowanie filmu o Barbie! Czymże jest ta produkcja, jeśli nie opowieścią o dziewczynie, która próbuje udowodnić, że jest czymś więcej niż tylko stereotypem?

Embed from Getty Images

Wielowymiarowe postaci Margot Robbie

Margot zresztą ma szczęście do takich pozornie prostych ról, które w rzeczywistości wymykają się jednoznacznej interpretacji. – Na przykład Harley Quinn z "Legionu samobójców". Widzisz ją i myślisz: "wariatka". Ale nie, moim zadaniem jest pokazać, że ta osoba ma jeszcze inne oblicza. W "Wilku z Wall Street" masz dziewczynę, która leci na kasę. Ale to nie jedyna jej cecha, jest wiele innych – opowiadała mi kiedyś.

Nawet kiedy zagrała łyżwiarkę figurową Tonyę Harding w biograficznym filmie "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" była w stanie wybronić swoją bohaterkę nawet mimo ciążącej na niej złej sławy (Harding została oskarżona o zainicjowanie napaści na swoją rywalkę i dożywotnio zdyskwalifikowana). – To nie jest potwór, to jest człowiek – powiedziała Margot i to krótkie zdanie mówi o jej postaci więcej niż referat na dwieście stron.

Embed from Getty Images

Lalka Barbie walczy o niezależność

Tym bardziej więc wypada docenić pracę, jaką aktorka włożyła w to, by Barbie w jej wykonaniu miała do zaoferowania coś więcej niż tylko nieskazitelną urodę i szykowne kreacje. Podejrzewam, że wszyscy widzowie, którzy przed premierą filmu Grety Gerwig nastawiali się na skąpaną w różu bajeczkę dla grzecznych dziewczynek, musieli przeżyć nie lada zaskoczenie.

Barbie feministką? Barbie wojuje z patriarchatem? To brzmi jak żart, bo przecież lalka stworzona przez Ruth Handler od lat zbiera cięgi od feministek. Padały już pod jej adresem zarzuty, że promuje nierealne standardy kobiecej urody, a zwłaszcza nienaturalnie szczupłej sylwetki. Były też pretensje o to, że Barbie jako wzór głupiutkiej, infantylnej panieneczki, skupionej jedynie na strojeniu się, imprezowaniu i zakupach, oducza dziewczynki samodzielnego myślenia. W latach 90. wybuchła nawet medialna burza, gdy firma Mattel wypuściła na rynek model mówiącej lalki i wśród zdań z jej repertuaru znalazło się stwierdzenie: "Matematyka jest taka trudna" (skończyło się to wycofaniem laleczki z rynku).

Od tamtej pory jednak wiele się zmieniło. Mattel starał się nadać Barbie więcej przejawów niezależności, choć ze zmiennym szczęściem. Zaledwie kilka lat temu z inicjatywy firmy ukazała się książeczka, w której blond bohaterka próbuje swoich sił jako programistka, po czym nie dość, że bez męskiej pomocy nie daje sobie rady z najprostszymi zadaniami, to jeszcze przez nieuwagę ściąga na twardy dysk wirusa.

W tym przypadku również nie obyło się bez protestów, przeprosin i wycofania produktu ze sklepów. Czy można się dziwić, że po takich wypadkach (czy też raczej wpadkach) wiele osób do dziś utożsamia imię Barbie głównie z głupiutkimi blondynkami z dowcipów?

Embed from Getty Images

Różne wymiary kobiecości

I oto w swoim ubiegłorocznym hollywoodzkim wcieleniu plastikowa lala zyskuje świadomość i staje się symbolem kobiecej wiary w siebie. A na tym wcale nie koniec. Barbie odkrywa także, że nie wszystkie kobiety muszą być piękne, młode i mieć posągowe figury – i że to jest w porządku.

Dla mnie jedna z najważniejszych scen w filmie to ta, w której tytułowa bohaterka mówi "Jesteś piękna" do starszej pani siedzącej obok na ławce (nie wszyscy może wiedzą, że jest to Ann Roth, otoczona w fabryce snów legendą projektantka kostiumów, dla której ten epizod stanowił aktorski debiut).

Greta Gerwig musiała stoczyć batalię z producentami, by ta sekwencja zachowała się w montażu. Padały argumenty, że przecież nie wnosi nic do fabuły i równie dobrze mogłoby jej wcale nie być. Artystka uznała jednak, że bez tej sceny film nie będzie miał racji bytu. I doskonale ją rozumiem.

Ryan Gosling pogłębił portret Kena. "Ale na co mi te mięśnie?"

Oczywiście kiedy mówimy o "Barbie", nie sposób pominąć drugiej w kolejności najważniejszej postaci. Muszę przyznać, że gdy dowiedziałam się, iż to Ryan Gosling zagra Kena, byłam nieco zaskoczona taką decyzją obsadową. Wyobrażałam sobie w tej roli kogoś bardziej w typie Chrisa Hemswortha (tylko czy wtedy mocarny Thor z produkcji Marvela nie ukradłby całego filmu dla siebie?).

Ryan zawsze kojarzył mi się raczej z kimś w stylu mózgowca. Owszem, przystojnego, zadbanego, ale to raczej jeden z tych mężczyzn, z którymi można pójść na koncert jazzowy albo porozmawiać o literaturze, niż amant, w którego kobieta może wpatrywać się jak w obrazek. Zupełnie nie pasował mi do wizerunku króla surferów, który wychodzi na plażę święcie przekonany, że wszystko, co na niej żyje, należy do niego.

I podobnie jak w przypadku Barbie, która dzięki wspaniałej Margot Robbie z zaskakującą łatwością wyzwoliła się ze stereotypu bezradnej blondyneczki, Ken za sprawą Ryana Goslinga pokazał, że jest kimś więcej niż tylko zapatrzonym w siebie przystojniakiem. Nominacja do Oscara dla najlepszego aktora stała się w jego przypadku wyróżnieniem w pełni zasłużonym (choć w kontekście pominięcia Margot nie całkiem sprawiedliwym).

Mam ochotę dodać, że Ryan wzorem hollywoodzkich gwiazd nauczył się, że wyrzeczenia na planie stanowią najlepszą gwarancję nagród. Przekonał się o tym choćby Leonardo DiCaprio, który nad "Zjawą" pracował z narażeniem zdrowia, ale zdobył za to Oscara i Złoty Glob. Tymczasem jego poświęcenie wydaje się jedynie beztroskim spacerkiem w porównaniu z harówką, jaką wziął na siebie filmowy Ken.

No dobrze, żartuję. Ale tylko trochę. Rzecz w tym, że do roli w "Barbie" Ryan Gosling musiał – kolejny raz w karierze! – wyrzeźbić idealną muskulaturę, a dobrze wiem, że serdecznie tego nie cierpi. W odróżnieniu od większości znanych mi mężczyzn wcale nie marzy o tym, żeby wyglądać jak kulturysta. – Mięśnie do niczego nie służą poza podnoszeniem coraz większych ciężarów. Nie ma z nich żadnego pożytku. Są trochę jak małe zwierzątka: trzeba je dokarmiać, dbać o nie, zajmować się nimi. A kiedy przestaniesz, znikają. Bez sensu – powiedział mi kiedyś prosto w oczy.

Oczywiście nie dowierzałam. Równie dobrze Ryan mógłby mnie przekonywać, że lepiej jest być biednym i chorym niż bogatym i zdrowym. Sądziłam, że robi sobie ze mnie żarty albo może mnie kokietuje, on jednak całkiem serio wspominał treningi w siłowni jako zajęcie całkowicie pozbawione celowości.

– To wszystko jest bardzo proste: podnosisz ciężary przez odpowiednio długi czas, po czym pod skórą rośnie ci mięsień. I już, nic więcej. Owszem, trzeba dużo ćwiczyć. Przez pięć, sześć dni w tygodniu. Ale to naprawdę żaden wyczyn. Każdemu by się udało. A kiedy człowiek jest aktorem, ma dodatkowo ułatwione zadanie. Dają mu czas, zapewniają dobrych instruktorów, fachową pomoc… Nie trzeba się mordować samemu – wyjawił.

Cóż… Szczycę się tym, że męski świat nie ma przede mną tajemnic. Odkąd pamiętam, panowie zawsze uważali mnie za jedną ze "swoich", opowiadając mi o sprawach, o których większość kobiet nie ma nawet pojęcia. Stąd wiem doskonale, że mężczyźni potrafią być wyjątkowo przewrażliwieni na punkcie własnego wyglądu. Nawet jeśli podnoszenie ciężarów nie sprawia im przyjemności – w co akurat łatwo mogę uwierzyć – to potem doceniają efekty własnego wysiłku, przeglądając się dumnie w lustrze.

Tymczasem Ryan Gosling próbował mnie przekonać, że z wyglądem atlety nie jest mu do twarzy. – Czułem się straszliwie głupio, jakby coś obcego nagle mi urosło pod skórą. Bo na dobrą sprawę tak właśnie było. Na co mi te wszystkie mięśnie? – pytał retorycznie.

Ech, Ryan. Uwielbiam go za poczucie humoru i niewiarygodny dystans do siebie, ale czasami jak coś palnie… Mogę jedynie w odpowiedzi zacytować anegdotę, którą dawno temu przytoczył mi Thomas Jane, odtwórca roli Punishera w filmie z 2004 r. Zanim wcielił się w komiksowego bohatera, musiał spędzić wiele czasu z hantlami i sztangą. I też grymasił, że mu się to nie podoba.

– Po zakończeniu zdjęć wróciłem do zwykłego, leniwego trybu życia. Przestałem chodzić do siłowni i zacząłem odżywiać się tak, jak lubię najbardziej, czyli dużo, tłusto i niezdrowo. Pewnego dnia żona spytała mnie: "Dlaczego już nie ćwiczysz?". Odparłem: "Bo mi za to nie płacą". Stwierdziła: "Dobrze, to sama ci zapłacę, tylko ćwicz dalej" – opowiadał.

Muszę jeszcze tłumaczyć? Jasne, że wygląd to nie wszystko. I my, kobiety, doskonale o tym wiemy. Ale tak się jakoś składa, że – przynajmniej w odniesieniu do panów – zawsze przyjemnie jest popatrzeć na ładnie wyrzeźbiony tors, zwłaszcza jeśli nad nim widnieje przystojna, inteligentna twarz. Miejmy nadzieję, że jeśli Ryan Gosling otrzyma Oscara za "Barbie", to właściwie odczyta sygnał, który próbuje przekazać mu wszechświat: "Dobrze, statuetki będą twoje, tylko ćwicz dalej!".

Ken już wygrał z Barbie

Uwielbiam ironię, z jaką Greta Gerwig podeszła do postaci Barbie i Kena. Choć z drugiej strony spod tej ironicznej warstwy przebija mnóstwo czułości, sentymentu i po prostu sympatii do bohaterów. Umówmy się: tych dwojga, zwłaszcza gdy grają ich Margot Robbie i Ryan Gosling, trudno nie polubić. Nawet jeśli ktoś nigdy nie bawił się lalkami w dzieciństwie, to i tak przecież doskonale zna, choćby z widzenia, te dwie ikony amerykańskiej popkultury (które, co jest dodatkowo zabawne, w filmie zagrali Australijka i Kanadyjczyk).

Kiedy jednak bohaterka przekonuje widzów, że dzięki lalkom firmy Mattel kobiety są w stanie osiągnąć wszystko i zostać kim tylko zapragną, w odpowiedzi można smutno się uśmiechnąć. Na ekranie bowiem Barbie może wygrywa z patriarchatem, ale w prawdziwym wyścigu do Oscara już teraz górą jest Ken.



[Yola Czaderska-Hayek]