`Horyzont` Kevina Costnera. Dziś prawdziwych kowbojów już nie ma? gościem Yoli 2024-06-30



 

Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że uwielbiam westerny. Powiem więcej: nawet jeśli ktoś zna mnie tylko pobieżnie, choćby ze słyszenia, to i tak musiałby się bardzo postarać, by tej fascynacji nie zauważyć. I nie chodzi tylko o osobiste zamiłowanie. Bardzo ważne miejsce w mojej zawodowej biografii zajmują nagrody International Star Awards przyznawane słynnym aktorom westernowym. Ufundowałam to trofeum w 1992 roku i do dziś budzi ono moją dumę, zwłaszcza że wręczając je wielu zasłużonym weteranom, mogłam w ten sposób nie tylko wyrazić profesjonalne uznanie dla ich dokonań, ale także z niekłamaną przyjemnością podziękować im za niezapomniane wrażenia podczas niezliczonych seansów w kinie.

Bo westerny tak właśnie powinno się oglądać - na dużym, szerokim ekranie, by razem z bohaterami znaleźć się na bezkresnej prerii, wśród głębokich kanionów, nieprzebytych lasów... Telewizja czy serwisy streamingowe mimo wszystkich zalet nie są w stanie sprawić, by człowiek zapomniał o wszystkim i przeniósł się na dwie godziny do ekscytującego, niepowtarzalnego świata Dzikiego Zachodu. Dlatego każda premiera kinowa kowbojskiego filmu jest dla mnie uroczystym świętem, a w czerwcu, jak nietrudno się domyślić, odliczam już czas do premiery pierwszej (z planowanych czterech!) części "Horyzontu" Kevina Costnera.

Trudno chyba dziś o aktora, którego w większym stopniu gotowi bylibyśmy utożsamić z wizerunkiem szlachetnego rewolwerowca. Poczynając od "Tańczącego z wilkami" (a wcześniej był jeszcze "Silverado"!), przez "Wyatta Earpa", "Bezprawie", "Hatfields & McCoys", a kończąc na przebojowym serialu "Yellowstone", Costner to już filmowy archetyp kowboja. Sama przyłapuję się na tym, że gdy widzę go na ekranie bez charakterystycznego kapelusza, to owszem, jest to przyjemny widok (bo nie oszukujmy się, Kevin to mężczyzna, na którego zawsze miło popatrzeć!), mam jednak nieodparte wrażenie, że czegoś mu brakuje.

"Mów co chcesz, ale nie tylko ty masz duszę kowboja"

Do dziś z rozbawieniem wspominam, jak wiele lat temu wypaliłam mu prosto w oczy: "Mów co chcesz, ale nie tylko ty masz duszę kowboja, ja również". Zapytał ze spokojem: "A wiesz, kto nakręcił 'W samo południe'?". "Fred Zinnemann", odparłam. Najwyraźniej postanowił zrobić mi egzamin z westernów, bo po pierwszym pytaniu padły kolejne. Odpowiedziałam bezbłędnie na wszystkie. I dodałam: "Żałuj, że nie było cię ostatnio na urodzinach L.Q. Jonesa" (aktora znanego m.in. z filmów Sama Peckinpaha, a przy tym jednego z laureatów mojej International Star Award). Kevin zamilkł na chwilę, po czym stwierdził: "No dobra, jesteś kowbojem".

Taka nobilitacja z ust gwiazdora "Yellowstone"! No dobrze, zdaję sobie sprawę, że akcja serialu toczy się współcześnie, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że jest to opowieść w stu procentach westernowa. Ranczer John Dutton, w którego wcielił się Costner, to postać rodem z zamierzchłych czasów, uparcie hołdująca dawnym ideałom. Nie ukrywałam zdumienia, kiedy Kevin zapewnił mnie, że tacy ludzie wbrew pozorom istnieją: "Kowboje jak za dawnych czasów opiekują się bydłem. Świat poszedł do przodu, ale w ich pracy niewiele się zmieniło. Nadal jeżdżą konno z lassami przypiętymi do siodeł. Żyją po swojemu, według własnych zasad. Są twardzi, uparci i wolni duchem. Ten serial opowiada o ludziach, których równie dobrze można by spotkać w rzeczywistości".

A więc jednak jest trochę prawdy w tym romantycznym wizerunku "chłopaka od krów"? Bo to właśnie oznacza dosłownie angielskie słowo "cowboy". Westerny wyidealizowały pasterzy zajmujących się prozaicznym przepędzaniem bydła i uczyniły z nich ikoniczne postacie światowej kultury: dzielnych i szlachetnych pionierów walczących w imię tego, co słuszne. Swego rodzaju błędnych rycerzy stających w obronie słabych i pokrzywdzonych. Dla miłośników opowieści z Dzikiego Zachodu kowboje stali się tym, czym dla współczesnych widzów są, powiedzmy, superbohaterowie Marvela. Każdy marzył o tym, by zostać rewolwerowcem! Przypomina mi się anegdota, jaką uraczył mnie niegdyś Jeff Bridges, wspominając swego ojca, Lloyda, wsławionego m.in. rolą w klasycznym westernie "W samo południe": "Czasem wracał z pracy w pełnym rynsztunku, w kapeluszu i z pasem z rewolwerami. Możesz się domyślać, jak się czułem jako dzieciak, widząc prawdziwego kowboja w domu. Oczywiście natychmiast wołałem kolegów, żeby też zobaczyli tatę. Ale mi wtedy zazdrościli! A kiedy naprawdę grzecznie poprosiłem, pozwalał mi nawet przymierzyć kowbojski strój. Coś niesamowitego!".

Nawet jeśli miało się świadomość, że ten heroiczny wizerunek niewiele miał wspólnego z prawdą historyczną, to i tak nie przeszkadzało to w pełnym fascynacji chłonięciu "Złota MacKenny", "Rio Bravo" czy "Siedmiu wspaniałych". Powiem więcej: być może westerny wydawały się tak nieodparcie atrakcyjne nie pomimo, ale właśnie dlatego, że nie miały w ogóle związku z rzeczywistością! Stanowiły piękną, ekscytującą baśń, w której dobro zostaje słusznie nagrodzone, zło przykładnie ukarane, a szlachetny szeryf o twarzy Johna Wayne’a, Jamesa Stewarta czy Burta Lancastera zawsze triumfuje nad łotrem poszukiwanym listem gończym (słynne litery WANTED to przecież jeden z nieodzownych filmowych atrybutów Dzikiego Zachodu!).

Embed from Getty Images

"Czasy zmieniają się zbyt radykalnie"

Dziś, niestety, coraz trudniej o czysty gatunkowo western. Krytycy lubią narzekać, że czasy jego świetności już przeminęły, a miejsce opowieści w stylu "moja strzelba, mój koń i ja" zajęły jakieś krzyżówki, hybrydy: western skrzyżowany z science fiction, western z muzyką hiphopową, western w stylu kung fu... Są nawet westerny dla dzieci! Pamiętam, jak byłam zaskoczona, gdy w animowanym filmie "Rango" tytułowy bohater, ekscentryczny kameleon o głosie Johnny’ego Deppa (rola w sam raz dla niego, nieprawdaż?) znalazł się w samym środku historii o rewolwerowcach i w jednej ze scen udał się na spotkanie mitycznego Ducha Dzikiego Zachodu.

Spodziewałam się zobaczyć kowboja stylizowanego na Johna Wayne'a czy chociaż Yula Brynnera. A tymczasem na ekranie pokazał się narysowany Clint Eastwood ze spaghetti westernów Sergia Leone. Nie żebym miała coś przeciwko Clintowi. Uwielbiam go oczywiście, zwłaszcza że wielokrotnie miałam okazję zetknąć się z jego przesympatycznymi żartami serwowanymi z uroczym, łobuzerskim uśmiechem. A jego "Bez przebaczenia" uważam za jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Ale żeby bohater włoskiej imitacji westernu, na którą niegdyś patrzono w Ameryce z wyższością i politowaniem (czy słusznie, czy nie, to inna sprawa), stał się dzisiaj tym największym, najważniejszym symbolem kowbojskiego etosu, odsuwając w cień Gary'ego Coopera czy Gregory'ego Pecka? Czasy, a wraz z nimi kryteria artystycznej wartości czasami zmieniają się jednak zbyt radykalnie.

Na szczęście są jeszcze ludzie, dla których western istnieje wyłącznie w kanonicznej, pozbawionej domieszek formie. Mam na myśli oczywiście Kevina Costnera, od którego zaczęła się moja opowieść. Jego monumentalny projekt "Horyzont", rozpisany na cztery trzygodzinne filmy (!!!) zapowiada się naprawdę interesująco.

Pierwsza część po projekcji na tegorocznym festiwalu w Cannes zebrała owacje na stojąco, więc obiecuję sobie po niej wiele. Ogromnie tylko żałuję, że Kevin zdecydował się na realizację swojej kowbojskiej sagi kosztem udziału w serialu "Yellowstone". Pamiętam, z jakim entuzjazmem opowiadał mi o tej produkcji, jak cieszył się, że może odwiedzić dziewicze plenery, które nie zmieniły się od czasów, gdy pierwsi osadnicy pojawili się na amerykańskiej ziemi. Z pewnym rozbawieniem przyznał się, że dla niego, aktora przede wszystkim filmowego, udział w wieloodcinkowym serialu stanowił coś nowego, niespodziewanego. Ale odnalazł się w tym środowisku bardzo szybko: "Do każdej sceny podchodzę z obsesyjną dokładnością. Uczę się tekstu, staram się interpretować go na rozmaite sposoby - jestem ze starej szkoły, kiedy przed zdjęciami robiło się próby. Dlatego nie uważam, by praca w serialu jakoś bardzo różniła się od kręcenia filmu. Zaczynamy zdjęcia rano, kończymy późno... Większość rzeczy wygląda tak samo".

Kevin Costner nigdy nie bał się ryzyka

Niestety, jeśli wierzyć przeciekom z planu, w najnowszych odcinkach "Yellowstone" nie zobaczymy już charyzmatycznego Johna Duttona. No, chyba że w jakimś gościnnym epizodzie... Ale cóż, Kevin, jak na prawdziwego kowboja przystało, nigdy nie bał się ryzyka, realizując swoje zamierzenia. Gotów był postawić na szali wszystko, włącznie z własną karierą i majątkiem. Tak przecież było z "Tańczącym z wilkami". Dzisiaj wszyscy wiemy, że to wielki przebój nagrodzony siedmioma Oscarami (i nie omieszkam przypomnieć, także trzema Złotymi Globami). Ale kiedy Costner starał się zdobyć pieniądze na realizację tego projektu, nikt nie wierzył w jego sukces.

"Wiele osób stukało się w czoło, słysząc, że poświęcam swój czas i własne pieniądze na jakiś film o Indianach. Pytano mnie: ‘Kto to będzie chciał oglądać?’. A mi właśnie zależało na tym, by pokazać ludziom coś, czego się zupełnie nie spodziewali. Niech świat zobaczy ten film i dopiero wtedy się okaże, czy ktoś chce go oglądać, czy nie" - wspominał Kevin w rozmowie ze mną.

Dlatego właśnie zależy mi na sukcesie "Horyzontu", a przede wszystkim na tym, by udało się nakręcić wszystkie przewidziane części (obecnie w fazie realizacji jest trzecia). Wygląda jednak na to, że w odróżnieniu od romantycznych, idealizujących czasy Dzikiego Zachodu filmów będzie to opowieść bardzo silnie zakotwiczona w rzeczywistości, bardziej może saga historyczna niż western. 

"W przeszłości naszego kraju działy się rzeczy wspaniałe i chwalebne, ale niestety były także momenty, których należy się wstydzić. I nie można przymykać na nie oczu, bo w ten sposób fałszuje się historię. Tworzy się wizję krzepiącą, sielankową, która niestety niewiele ma wspólnego z prawdą. A przecież błędy popełnione przez naszych przodków powinny być dla nas nauką. Nie chodzi o to, by się zadręczać, jacy niegodziwi byliśmy, tylko o to, by pewne rzeczy nigdy się nie powtórzyły" - to znowu słowa Kevina, które miałam okazję od niego usłyszeć. Czy z takim nastawieniem będzie miał szansę odnieść równie wielki sukces, co ponad trzy dekady temu z "Tańczącym z wilkami"? Nie wiem, ale bardzo mu tego życzę i już teraz trzymam kciuki. W końcu łączy nas poczucie przynależności do odchodzącego w przeszłość westernowego świata. No i, jak już wiadomo, oboje jesteśmy kowbojami.



[Yola Czaderska-Hayek]